Dziennik wyprawy 2006
Planem i głównym celem tej wyprawy były ryby. Ale jak to często okazuje główny cel okazał się jedynie tłem,choć trzeba dodać, że pięknym. Ale zacznijmy od początku. Aby zorganizować daleką podróż trzeba spełnić kilka warunków
1.Rozeznać miejsce gdzie się jedzie i tak to przygotować, żeby najlepiej wyszło. Możliwe są jak zwykle dwa wyjścia:
Wariant tańszy- spróbować dograć częściowo samemu plus reszta na miejscu, trzeba dodać, iż ryzyko powodzenia tego wariantu jest dość duże.
Przy założeniu, że jest się wyjątkowo szczęśliwym człowiekiem na pewno się uda, ale trzeba pamiętać, że Rosja jest krajem dużym a w szczególności tam na północy, krajem nie do końca komunikacyjnym…..A znaczy to nic więcej jak to, że kontakt jest utrudniony a często w ogóle go nie ma. Telefon na Półwyspie Kolskim czy Syberii jest jeszcze rzadkością i to jeszcze w formie dość często aparatu na korbkę podobnego jak za rewolucji październikowej. Oczywiście spotyka się też bardzo otwartych ludzi z telefonami satelitarnymi i ogólnie dość dobrze wyposażonych, ale osobiście tego radziłbym unikać……..
Na podsumowanie tego wariantu trzeba tylko napisać, że przez jakąś bzdurne niedopatrzenie (w domyśle oszczędności) można stracić sporo czasu a może nawet popsuć sobie urlop
Wariant bardziej przemyślany, zwykle droższy to taki, że znamy kogoś lub jedziemy na wyjazd w jakiś sposób zorganizowany. Dodam tutaj, że nie chodzi mi o spędy tylko kameralne wyjazdy, aby było to jasne.
W moim konkretnym przypadku a od kilku dobrych lat podróżuje po Rosji, wyrobiłem sobie przekonanie do wariantu drugiego, aby nie tracić zbyt dużo czasu i pieniędzy
Wracając do sedna.
Na półwyspie Kolskim już byłem, osobę, która potrafi to zorganizować już mam. Pozostaje jedynie jak zwykle jeszcze jeden problem dość ważny, z kim tam pojechać?
Kumpli, którzy gwarantowali, że pojadą niestety jak zwykle coś zatrzymało a to budowa domu, żona, dzieci, sadzenie drzewek, itd. Pozostało jedynie zapuścić zapytanie na jakiejś witrynie najlepiej muchowej i czekać na odzew a poza tym zadzwonić do kumpli, z którymi już gdzieś byłem.
Dobra wiadomość Piotrek, z którym byłem w zeszłym roku na Bajkale i z którym przeżyliśmy dramatyczny spływ kanionem górskim, który miał być jedynie lipieniową rzeką (ukłon do właściwego przygotowania i rozpracowania terenu) jedzie.
Dostaję odzew z Internetu Dwóch muszkarzy plus senior wędkarz nizinny, którego ciągnie na przygodę. Jest Ok.
Pięć osób to naprawdę tyle ile potrzeba, aby nie kłębić się w busie, a będziemy jechali prawie 2500 km.
Potwierdzam daty, robimy wizy i powoli zaczynam czuć północny wiatr tym silniej im data wyjazdu jest coraz bliższa.
Wreszcie poznaje uczestników Wiesiu – Góral z Nowego targu uczestnik grand Prix Polski w wędkarstwie muchowym chyba niezły wirażka, będzie można dość dużo się nauczyć i może wreszcie dowiem się, co to jest południowa metoda łowienia na “geye”.
Krzyś emigrant- mieszkający na stałe w Brukseli a tam rzek “niet tu” przy okazji znalazł sobie Polkę, aby wędkarskie wyjazdy do Polski łączył z pożytecznym. Jedzie jeszcze jego tata- senior Zdzisław w wkrótce dostanie ksywkę Papa smerf. To nieprawda, że jest podobny do Papy smerfa Papa smerf był mniej siwy.
Piotr – ochrzczony dyrektor, bo taki niestety ma zawód informatyk, dyrektor międzynarodowy poukładany wiąże przypony do milimetra. Sam robi wędki, omotki o takiej samej ilości ściegów profesjonalista w każdym wydaniu a jeszcze ważne lubi, Redwine (aby wyjaśnić winko słodkie, powodujące sztywność wszystkich członków, niesamowicie idące w głowę i nogi” na potęgę “).
No i ja Paweł ze względu na moje drobne wymiary nazwany Dell Meteoro po tym jak po wybiegnięciu z Bani na Bani narobiłem większego wzburzenia w jeziorze niż meteoryt Tunguski po zderzeniu z powierzchnią ziemi.
Jak widać ekipa mocna powinna się zgryźć:
Poniżej załączam dziennik naszego redaktorskiego guru: ojca dyrektora, należy mu się wielki szacunek z racji tego, iż w momencie, gdy my rozkoszowaliśmy się próżnością i przemożną chęcią jak najszybszego osuszenia wszystkiego, co było wokoło. Choć on też nie próżnował, ale potrafił przy tym zachować chirurgiczną precyzję stukania w maleńkie klawisze swojego komunikatora
A wyszło to co potwierdzam osobiście
31.08.2006
Po pracy, z której wyszedłem w ostatniej chwili (jak zawykle zostało mnóstwo spraw na sam koniec), udałem się na dworzec, gdzie czekała na mnie rodzina z biletami. Po drodze udało mi się potknąć o własne sznurowadło, które skutecznie przerwałem i upaść na chodnik – niezły początek.
Gosia z dziećmi pomogła mi zapakować się do pociągu do Białegostoku (pospieszny 19:10). Po krótkim pożegnaniu ruszyłem w nieznane. Na dworcu W-wa W. wsiadł Paweł – wyglądał tak samo jak ja: duży plecak, mały plecak i tuba z wędkami. No i zaczęliśmy wspominać Syberię i rozważać jak uda się pobyt na Koli.
Do Białegostoku dotarliśmy o czasie, na peronie spotkaliśmy pozostałych uczestników wyprawy Wiesia, Zdzisława i jego syna Krzysztofa. Załadowaliśmy się do osobowego, jak za dawnych dobrych czasów i w drogę. Wiesiek boi się długiej podróży samochodem i dlatego należało otworzyć 0,75 Finlandię – dla kurażu.
Wiesiek prowadzi firmę dystrybuującą rury gazowe i produkująca otuliny do rur.
Krzysiek prowadzi firmę budowlaną w Belgii.
Po 3 godzinach docieramy do Grodna. Już w pociągu zabrali nam paszporty. Na dworcu kontrola celna (rozbebeszyli mi wszystkie bagaże, pytali o wódkę i piwo), wypełniliśmy deklaracje i wreszcie oddali nam paszporty (głęboka komuna). Wychodzimy z punktu kontrolnego i spotykamy Wasię – szczupły, wysoki z długimi włosami, 49 lat. Ładujemy się do Transita i w drogę. Po drodze zabieramy kierowcę Tolę i wypijamy szampana (Sowieckiego) – na dobry początek.Jest 3:30 i 34 h drogi przed nami lub jak kto woli 2 200 km. Z powrotem do samochodu i ruszamy, bierzemy się wreszcie do rzeczy: wódka, kotlety, kanapki. No i oczywiście natychmiast stajemy na sikanie i pijemy dalej.
1.09.2006
Po paru godzinach snu dojeżdżamy do Mińska. Leje. Miasto to jedno wielkie blokowisko (jak i kilka następnych po drodze). Do wyprawy dołącza Jura i jedziemy dalej. Białoruś jest płaska, a droga w zasadzie prosta – sporo dwujezdniówek. Pada deszcz, jest przygnębiająco. Do granicy dojeżdżamy około 13:00, znowu przesuwamy zegarki o godzinę. Mimo, że niby jest “przyjaźń” białorusko-rosyjska na granicy spędzamy pół godziny – wypisywanie papierów, kontrole. Dzieje się tak, mimo, że nikt nie sprawdził, że w samochodzie nie jadą wcale Białorusini, jeśliby się to okazało, to pewnie zaliczylibyśmy kolejne 30 minut mimo zerowej kolejki.
Rosja. Zaraz za granicą stajemy i robimy sobie śniadanie. Wsio normalno: chleb, kiełbasa, cebula, ogórki i wódka. Po uzupełnieniu kalorii stałych i płynnych dalej w drogę. W zasadzie od początku wszyscy śpíą z krótkimi przerwami, o ile można spać w skurczu na siedzeniu samochodu – wyjątkiem jest Wiesiek, który powalił się na bagażach w bagażniku i śpi jak dziecko. Od czasu do czasu rogatki i kontrole (udajemy, że nie jesteśmy z Polski, żeby nie było zbędnych pytań i opóźnień). Powoli zbliżamy się do Petersburga. Co ciekawe od Mińska prawie cały czas jedziemy w podmokłym terenie. Wioski raczej rzadkie, skromne (drewniane domki, eternit). Gadamy o łowieniu – chłopaki są naprawdę fajni. Zatrzymujemy się w ceku uzupełnienia zapasów – ja kupuję 8 l wina i koniak, a Wasia wódkę. Ruszamy dalej.
Omijamy Petersburg i przy obwodnicy ok 21:00 stajemy w polu na kolację . Tradycyjnie chleb, wędlina, wódka no i wreszcie wino. Jest dosyć chłodno więc nie zwlekając jedziemy dalej. Znowu leje i jest ciemno. W zasadzie nie śpię (to chyba po kawie na stacji benzynowej).Tola (pilot śmigłowców wojskowych, weteran Afganistanu prowadzi bez snu już ponad 24 h – twardziel jakich mało. Gadamy o życiu (nie trudno zgadnąć, co to oznacza w męskim gronie).
02.09.2006.
Wstaje dzień około 5:00. Zupełnie inny krajobraz (jesteśmy w Karelii).
Niskie lasy (sosna, brzoza), sporo głazów – zupełnie jak w Skandynawii.
Minęliśmy nie zauważając wielkie jeziora Ładoga i Onega. Jeszcze ok 800 km. Jemy śniadanie w przydrożnym barku – solonka, chleb, herbata – i ruszamy dalej. O 13:00 dojeżdżamy do kręgu polarnego, robimy zdjęcie zbiorowe i dalej w drogę. Krajobraz coraz bardziej pagórkowaty. O 14.:00 dojeżdżamy do Kandałakszy, przy wjeździe wita nas morze Białe. W Kandałakszy wymieniamy dolary (po drobiazgowej kontroli banknotów – 2 odrzucone) i kupujemy prowiant. Ja oczywiście nabywam słodycze, wino i koniak. Koniak, który nabyłem wcześniej degustujemy w samochodzie pod sklepem. Pora ruszać. Opuszczamy Kandałakszę (kolejne podniszczone, szare blokowisko na naszej trasie). Po paru kilometrach zatrzymujemy się na parkingu na górze, gdzie młoda para z gośćmi świętuje zaślubiny (dla miejscowych to musi być kultowe miejsce). Wspinamy się kawałek wyżej i widok zapiera dech w piersiach. Morze, wyspy, za zatoką góry w oddali, a wszystko z perspektywy wysokiego szczytu przez pryzmat kolskich sosen. Wznosimy trzy toasty miejscową wódką i w świetnych humorach wsiadamy do auta. Po kolejnych kilku kilometrach postój na noc. Mały dom nad rzeką z kilkoma pokojami i para gospodarzy. Razem z nimi jemy suto zakrapianą kolację na powietrzu i rozpakowujemy podstawowe bagaże. Zaraz potem udajemy się do bani . Wtedy zaczyna się jazda – jest niesamowicie, pełny relaks. Paweł, który sobie nieźle popił, po wizytach w bani kilka razy wskakuje do rzeki (w nagrodę dostał ksywkę Meteor), a przy kolejnym wdrapywaniu się na brzeg wywraca się jak długi. Wszyscy się śmiejemy. Jest wspaniale. Jesteśmy jak nowonarodzeni. Dalszy ciąg zapowiada się obiecująco. Po bani pijemy i śpiewamy, a potem spać.
03.09.2006.
Wiesiek budzi nas o 6:00 (w Polsce to 4:00) głośnym śmiechem (przypomniały mu się wczorajsze ekscesy). Mamy czas do 7:00. Wspominamy wczorajszy wieczór. O 7:00 małe śniadanie i o 8:15 wyruszamy w drogę. Asfalt tylko kilkadziesiąt kilometrów do Umby. Widoki po drodze wspaniałe: surowa północna przyroda w pierwszych barwach jesieni. W Umbie ostatnie smsy i telefony do Polski (ja do mojej żony Gosi – pewnie ją obudziłem bo w domu niedziela 7:15 rano). Przesiadamy się do terenowego busa 4×4 i dalej w drogę. Jedziemy prawie 4 godziny. Dojeżdżamy do Varzugi, gdzie musimy przeprawić się łodzią przez rzekę. Robimy to w dwóch rzutach. Varzuga to rozpadająca się wiocha. Wraki statków, ruiny maszyn i domów. W pobliżu ujście do morza Białego, które powinno nazywać się Sżare. Mimo wszystko wiatr od morza jest wiatrem od morza.
Pakujemy się na terenową 25 letnią ciężarówkę i ruszamy w 3 godzinną podróż. Rzuca jazk cholera, ale widoki wspaniałe: morze, plaża, zielono-czerwona bezkresna tundra. Po drodze jemy jagody, wszędzie ich pełno. Jedziemy na przemian plażą i drogą (o ile te wertepy można nazwać drogą – żaden suv tego nie przejedzie). O 16:00 jesteśmy na miejscu w Czawandze.
Nasza chata składa się z dwóch sypialni i kuchni. Jest nawet telewizor. Wiesiek, Krzysztof i Paweł są w jednej sypialni, ja z pozostałymi w drugiej. Wiesiek z Krzysztofem nie domyślają się, że będą narażeni na nocne “koncerty”.
Po niewielkim posiłku ja i Jura przygotowujemy sprzęt. W trakcie rozpakowywania odkrywam list Kasi i rybki – to wspaniałe, mam nadzieję, że przyniosą mi szczęście. Idziemy łowić, a w zasadzie na rekonesans. Po około 20 minutach marszu zaczynamy rzucać. Jest około 17:30. Rzeka jest piękna. Moja wędka spisuje się świetnie, z czego jestem dumny, bo przecież sam ją zrobiłem. Nagle około 30 metrów poniżej widzę skaczącego łososia – fantastyczny widok. Przychodzi Wasia, na kilka rzutów bierze wędkę od Jury i łowi pierwszego łososia wyprawy. Co guru, to guru. My z Jurą próbujemy dalej, ale bez skutku. Około 20:00 wracamy, jutro będzie lepiej. Chłopaki siedzą przy stole, gadają i piją, po chwili dołączamy do nich (Jura dołącza częściowo, bo nie pije). Krzysiek z nami nie siedzi bo jest chory, ma temperaturę, a jutro musi być w pełni sił. Wszyscy wyciągają muchy i robimy przegląd. Jest fajnie. Wkrótce zostaje Wasia, Paweł i ja. O 23:00 przychodzą goście: Rosjanin i Litwin. Okazuje się, że przyjechała też ekipa Litwinów. Ustalamy, kto bedzie jutro łowić, na którym odcinku rzeki. My bierzemy górę. Po toaście goście wychodzą. O 24:00 gaśnie światło – prąd z agregata jest od 20:00 do 24:00. Idziemy spać.
04.09.2006.
Wstajemy około 8:00. Po śniadaniu i porannej toalecie, przygotowania sprzętu i ruszamy. Jest chłodno i wieje, więc cieplo się ubieramy. Po kilometrze wiatr cichnie (oddaliliśmy się od morza) i robi się gorąco (tzn. ok. 8-10 C), trzeba się rozebrać. Idziemy jeszcze kilka kilometrów, widoki wspaniałe: rzeka, skały, pokręcone drzewa, dywan kolorowych porostów, a na nim różne jagody i borówki. Zaczynamy łowić, przemieszczając się w górę rzeki. Wasia łowi pierwszego dzisiaj łososia. Potem Krzysiek po gwałtownej walce urywa dużą sztukę wraz z połową przyponu. Łowi w fajnych dołach za przelewem. Mimo porażki rzuca dalej w tym samym miejscu i po 20 minutach oraz ostrej walce wyciąga grilse’a. Ryba wędruje do wody. W tym samym miejscu Wiesiek łowi lipienia olbrzyma na łososiową muchę. Trochę później i kawałek dalej Wasia łowi kolejną rybę. Robimy przerwę na posiłek, herbatę i kieliszeczek balsamu. I z powrotem do rzeki. Zrobiła się piękna słonaczna pogoda. Cały czas przemieszczamy się w górę. Wasia łowi kolejnego łososia – to srebrniak.
Bierzemy go na kolację. Wasia, Jura, Paweł i ja wędrujemy dalej, a Krzysiek i Wiesiek wracają na swoje “szczęśliwe miejsce”. Około 16:00 Wasia daje sygnał do powrotu. Wracając łowimy. My z Pawłem idziemy dużo wolniej, bo cały czas łowimy. Pozostali chyba poszli do domu, bo ich nie widać. Łososie skaczą, jak dzikie, ale nic nie łowimy. W końcu łowię pstrąga, ale ledwo go czuć na łososiowym sprzęcie. Wracamy. Trochę mi nieswojo, drugi dzień bez łososia. O 20.30 jestem w domu. Okazało się, że Krzystof w “swoim” miejscu wyciągnął jeszcze jednego (srebrniak), który teraz smaży się z Wasinym na patelni. W sumie padło 5 łososi. Obok gotuje się ucha. Siadamy do kolacji. Ucha wspaniała – zjadam wszystkie kawałki mięsa z łba w tym oczy. Potem doskonały smażony łosoś. Robię sushi – jest super. Zapijamy winem (ja i Krzysiek) lub wódką (pozostali). Potem gadamy do wyłączenia prądu i spać, jak zwykle męskie, zakrapiane rozmowy. Dodadkowo Krzysiek geniealnie opowiada o gotowaniu (kiedyś pracował w Belgii w restauracji). Od samej rozmowy mam marzenia kulinarne. Ekipa jest doskonała.
Filozofia
Północna natura jest przepiękna, zwłaszcza jak słońce oświetla żółknące i czerwieniejące liście. Surowo i dostojnie. Mógłbym godzinami patrzyć się na strumień, skały, roślinność i błekitne niebo. Nie ma trosk, nie ma cywilizacji. Można po prostu się wyciszyć, przestać myśleć i chłonąć.
05.09.2006.
Budzę się o 7:00. W pokoju gorąco. Idę sikać na dwór, leje. Biorę się za pisanie, póki inni śpią. Wiesiek spuchł (nikt tego nie widzi, ale jemu się tak wydaje). Śniadanie, a potem sobie gawędzimy, Jura robi muchę dla Krzyśka. Mamy trochę czasu, bo Wasia poszedł załatwiać sprawy.
Kończę pisać, idziemy. Dzisiaj łowimy na dole. Zacząłem łowić w długiej rynnie za głazem. Przyszedł Paweł, stanął 5 metrów wyżej i po kilku chwilach wziął mu łosoś. Po walce wyciągnął “czarniaka” na oko ze 2 kg. A mogłem złowić go ja …
Idziemy z Wiesiem wyżej i nic. Paweł łowi następnego. A my cały czas nic, już zaczynają mi się trząść ręce – 3 000 km i nie mogę nic złowić. Z rozpaczy objadamy się jagodami. Postanawiam szukać Wasi. Znajduję go i Jurę w górze rzeki. Jura złowił już pierwszego w życiu łososia, Wasia oczywiście też złowił. A my z Wiesiem nic. Rzucam pod okiem Wasi i nadal nic. Wasia łowi ogromnego pstrąga i spina mu się łosoś. Krótka przerwa na odpoczynek i kawałek czekolady. Wasia mówi, żebym porzucał tam, gdzie uciekł mu łosoś. Przedzieram się na to miejsce. Silny prąd (trochę jak szypoty), woda do połowy łydki. Dopiero teraz widzę, że za kamieniami są niewielki spokojniejsze miejsca (tam są dołki). Rzucam na odległość 3-5 metrów zaraz pod nogi nieco na skos. Wasia łowi na tym miejscu, gdzie ja łowiłem przed przerwą i po kilku rzutach ma na kiju łososia – mi chyba łososie nie pisane. I wtedy JEEEEEEEST! Szarpie jak opętany, wyskakuje. Dokręcam hamulec. Walka trwa kilka minut, aż bolą ręce, lądowanie przy brzegu za ogon (udaje się za drugim razem). Paweł robi dwa zdjęcia i ryba wędruje do wody – żwawo odpływa. Jestęm wreszcie szczęśliwy. Powoli wracamy rzucając dalej. W sumie złowiliśmy 5 ryb. Po drodze nic się nie łapie. Jestem śmiertelnie zmęczony. W domu zjadamy wczorajszą uchę i rybę. Potem Wasia, Jura i ja idziemy na kumże (mokra mucha Red Tag, wędka 5). Niestety nie biorą, jedynie niewielkiego łowi Wasia. Ja złowiłem smalta 10 cm i 2 lipionki po 15 cm. Wracamy do domu i idziemy do bani. Wspaniały relaks i trochę czystości. Po bani siadamy przy stole, drobne przekąski (kanapki, orzeszki, rodzynki) i koniaczek.
Wybucha kłótnia o samochody, czy rosyjskie ciężarówki są lepsze, czy zachodnioeuropejskie (które się psują i które mogą przejechać przez Kolę). Awantura na 102. Jaja jak berety. Krzyś udowodni Wiesiowi, że Amerykanie wyzwolili Czechy. Wiesiu osiągał sukcesy w olimpiadach historycznych. Idziemy spać, jutro wyprawa wiezdiechodem kilkanaście kilometrów w górę rzeki.
cdn.