06.09.2006
Wstajemy dosyć wcześnie, jemy śniadanie i ładujemy się do wiezdiechoda. Wiezdiechod (volvo), to mały dwuosobowy ciągnik na gąsienicach i przyczepka też na gąsienicach. Wiesiek wchodzi do kabiny z kierowcą, Wasia siada na dachu (nie lubi jechać bez okien, a tak jest w przyczepce). Jedziemy bezdrożami, rzuca jak diabli. Po około półtorej godziny docieramy na miejsce. Przebieramy się (bo pojechaliśmy w “normalnych” ubraniach) i idziemy nad rzekę. Jest niesamowicie. Rzeka, w niej kamienie, a dookoła surowy las. Rozstawiamy się w rzece, ja idę za Wasią, żeby mi pokazał gdzie łowić. Radzi mi obłowić głęboką rynę w wąwozie z wysokich skał, poczynając od kamieni powyżej. Tak robię, na kamieniach nic, więc schodzę niżej obłowić samą rynnę. Po paru minutach uderzenie. Rozpoczyna się walka, która dość szybko słabnie i w moim ręku ląduje ponad 40 centymetrowy lipień (złowiny na pomarańczowo-czerwonego shrimpa). Po kolejnych paru minutach znowu uderzenie. Tym razem to już nie lipień, ale czarna samica łososia. Parę skoków, ucieczek i ląduje na brzegu.Wasia ocenia na 3 kg. Ręka boli, radości ne ma końca.
Wasia i Jura łowią lipienie (Wasia, co chwile ciągnie giganta, Jurze idzie nieco gorzej). Idziemy dalej, ja wyluzowany. Znowu Wasia pokazuje mi łagodną długą rynnę na rozległej płani. Staję powyżej i zaczynam rzucać krótki sznurem. Nie minęły 3 minuty i siedzi! Walka zażarta trwa dobrych parę minut (jak zwykle, skoki i odjazdy), aż wreszcie ląduję wyczerpaną rybę (czarny samiec). I tu pojawia się problem, mimo półgodzinnej reanimacji ryba nie jest w stanie odpłynąć z wyczerpania – muszę ją zabić. Mam dziś 2 łososie na koncie, więc biorę się za lipienie. Wasia obok mnie łowi jednego za drugim na dwie mokre muchy. Ja zakładam bombera! Sucha mucha łososiowa na ogromnym haku. Po kilku rzutach mam już 2 lipienie. Niestety mucha została zmaltretowana, więc wymieniam ją na dużego chruścika. Niestety zaczyna padać i nie da łowić się na suchą muchę. Biorę więc łososiówkę i idę w górę rzeki, stając 30 m powyżej Wasi, który zawzięcie łowi lipienie. Trzy rzuty od niechcenia na krótkim sznurze w małą rynnę i jest czarna samica łososia.
Walczy pięknie jak zwykle, ale tym razem staram się skrócić walkę do minimum. Ryba w dobrej formie wraca do rzeki. Miała 62 cm. To co się dzieje jest nie do wiary. 3 łososie, bez wielogodzinnego biczowania wody. Tego nie da się opisać, myślałem, że takie miejsca są tylko w snach.
Deszcz przestał padać, więc wziąłem się za lekką muchówkę. Ustawiłem się przy długiej, głębokiej rynnie. Przede mną skała, a między odwieczną ścianą a mną, ciemna jak kawa woda. Rzut nieco w dól i w poprzek nurtu, chruścik wyraźnie rysuje się na powierzchni wody. Nagle chlapnięcie i mucha znika. Zacinam. Wędka wygięta w pałąk drży mi w dłoni.To jest to, czuję dużą rybę na drugim końcu sznura. Ryba jest godnym przeciwnikiem i mam do niej szacunek. W końcu lipień srebrzy się w mojej ręce zanurzonej w wodzie, a jego płetwa grzbietowa kolorami tęczy mieni się wspaniale. Ma 42,5 cm. Zwracam wolność Panu Lipieniowi z Czawangi. Złowiłem jeszcze kilka dużych lipieni, praktycznie po każdym rzucie. Nie ma nic piękniejszego niż łowienie na suchą muchę … To jest dzień co się zowie, jeszcze takiego nie przeżyłem.
A bilans ekipy był następujący: Wiesiu 2 (pierwszy łosoś wyprawy),
Paweł 1, Zdzisiu 1 (pierwszy łosoś wyprawy), Krzysiek 1, Wasia 1, ja 3. Wracając do wiezdiechoda stwierdzamy, że jest powód do świętowania – wszyscy mają zaliczoną rybę. Już planujemy wieczór, wkrótce okaże się, że zbyt wczesne planowanie nie zawsze kończy się realizacją …
Po powrocie do wiezdochoda ognisko, herbata, czekaloda i wódka. Pakujemy się do wiezdochoda. I tu popełniam błąd: nie przebieram się z woderów, które są wilgotne w środku z przepocenia, za to na szczęście mam na sobie 2 polary. Jedziemy. Po 15 min wiezdochod staje. Okazuje się, że na wąskim strumyku ześlizgnął się z “mostu” (most to kilka rzuconych pni drzewa) i spadły dwie gąsienice. Próbujemy naprawić, trwa to 3 godziny, bezskutecznie. Coraz głupsze pomysły: naciąganie gąsienicy liną, odkręcanie kół, itp., wszyscy po kolana w błocie, podstawowe narzędzie czyli łom wsiąkł w bagno na kilka metrów, nie ma szans go wyciągnąć. Używamy drągów z pobliskich drzew i nic. Po odkręceniu “zwiezdy” czyli koła napędowego udaje się naciągnąć gąsienicę na pozostałe koła, ale “zwiezdy” nie da się już założyć. To już koniec. Do wsi 15 km i jest ciemno. Rozpalamy ogniska, pieczemy lipienie na patykach (są pyszne) i idziemy spać. Jura i Wasia przy ognisku, Wiesiu na dachu, a pozostali w wiezdochodie (nie można się wygodnie położyć, bo wiezdiochod jest przekrzywiony). Wieje, temperatura 3-5 C. Nie da się spać (nawet w czapce i rękawiczkach), parę minut drzemki to wszystko. Nauka: trzeba było się przebrać, a w ogóle wziąć cieplejsze ubranie.
07.09.2006
Z trudem udaje nam się dotrwać do rana (wokół wilki i niedźwiedzie). O piątej kierowca idzie piechotą do wsi po pomoc. Rozpalamy większe ognisko, żeby się ogrzać. Nie ma co jeść i pić (robimy herbatę na resztce gazu, jednej torebce i wodzie ze strumienia). Zmieniam zapocone (mokre) wodery na suche spodnie i normalne buty. Próbuję się poruszać, żeby się rozgrzać. Wreszcie zaczynam czuć się normalnie. Idę na spacer, żeby znaleć coś ciekawego i przywieźć do Polski.
Nic nie ma, znajduję tylko odchody łosia i szyszki. Biorę na pamiątkę. Zjadam mnóswo jagód i borówek. Nagle słychać silnik. To Litwini jadą innym wiezdochodem na ryby. Dogadujemy się, że jak dojadą nad rzekę to kierowca wróci i nas zabierze do wsi. Zostawiają nam herbatę, wódkę, herbatniki, cukier i papierosy. Wpieprzamy wszystko, bo jesteśmy głodni i zmarznięci. O 11:00 przyjeżdza upragniony wiezdiechod. Już jesteśmy spakowani, ładujemy się i w drogę. Wasia, Jura i ja siadamy na dachu, Zdzisiu w kabinie, pozostali w środku. Jazda jak na koniu, widoki wspaniałe: otwarte przestrzenie, w oddali drzewa. Ten wiezdiechod jest dużo szybszy. Około 12:00 jesteśmy w domu. Zjadamy ciepłe zupki i parę kanapek. Chłopaki idą spać, a ja ze Zdzisiem na ryby. Zdzisio łowi blisko domu, a ja próbuję dotrzeć.do miejsc lipieniowych. Niestety jestem tak zmęczony po nie przespanej nocy, że rezygnuję z daszej wędrówki i zaczynam łowić. Jestem w miejscu, gdzie złowiłem pierwszego łososia. Rzucam, ale nic nie ma. Schodzę 20 m do miejsca, gdzie Wasia wyciągnął przedwczoraj łososia. Systematycznie onławiam rynnę i po paru minutch mam branie. Jak zwykle odjazdy, skoki i dźwięk pracującego hamulca. Mija jakiś czas i kiedy wydaje się, że ryba jest przy brzegu, w zasięgu ręki, następuje kolejny odjażd. Dokręcam hamulec i walczę dalej. Po kilku takich zmaganiach ląduję łososia na brzegu. Już nie srebrniak, a jeszcze nie czarny, za to na pewno duży (na wędce określam długość). Zwracam walecznej rybie wolność. Kończę łowienie i wracając”symbolicznie” obławiam co ciekawsze miejsca. Jak to zwykle bywa, poczucie spełnienia, a co za tym idzie brak motywacji i wiary powoduje brak kolejnych sukcesów. Nie ma to znaczenia, król łosoś został złowiony mimo skrajnego wyczerpania – to jest zabawa z wysokimi nagrodami.
Po drodze spotykam Pawła, który trochę się przespał i teraz łowi. Docieram do domu. Dokonuję pomiaru – łosoś miał 75 cm. Wiesiek przygotował banię. Jemy kolację gadamy. Przychodzi Paweł, miał dużego srebrniaka, ale ten się spiął. Tak bywa. Idziemy do bani. Po dwóch wyczerpujących dniach, to niesamowicie odprężające – nie chce się wychodzić. Potem jemy, pijemy i gadamy – jak co wieczór. O 11:00 idę spać, usypiam z notesem w rękach.
08.09.2006
Po śniadaniu ruszamy na ryby. Jest zimno i wieje jak diabli. Idziemy przez wiszący most i skrótem nad rzekę. W trakcie szybkiego marszu, dalej od morza, robi mi się gorąco. I to jest jeden z poważnych, codziennych problemów: jak się łowi jest w sam raz, jak się idzie jest gorąco. Pocę się, zwłaszcza w neoprenowej części woderów, co powoduje, że nogi są wilgotne. Kiedy postoję w wodzie będzie chłodno w nogi, a jeszcze zimniej na brzegu na wietrze. Poza nogami można sobie z tym poradzić zdejmując i zakładając kolejne warstwy odzieży. Dochodzimy do miejsca, gdzie Krzysiek złowił pierwszego łososia. Krzysiek i Wiesiek wchodzą tu do wody, a reszta idzie w dół rzeki. Próbuję łowić lipinie. Wasia też. Wasia szybko łowi łososia i na tym koniec. Zmieniam wędki, miejsca, dokładnie obławiam rynnę, gdzie złowiłem 2 łososie. Nic. Wieje jak cholera, chyba nie biorą przez pogodę. Idziemy z Wasią i Jurą do domu, Paweł zostaje. Po drodzę robię zdjęcia. Chyba do rzeki wchodzi srebrniak, bo sporo miejscowych stoi nad wodą. Dogania mnie Wiesiek, mówi, że złowił sporego łososia “na przedłużacz”. Łowienie “na przedłużacz” wygląda następująco: Wiesiek wkłada wędkę między nogi i próbuje zapalić papierosa. I właśnie wtedy jest branie – łosoś skacze, a Wiesiek z kijem między nogami.
Krzysiek miał 3 ryby, ale wszystkie “odwiązały” mu muchy. Podobno wkurzał się strasznie i został łowić dalej. Jutro chyba wezmę Krzyśka na szkolenie z wiązania haków. Zdzisiek też złowił lososia, tym razem na błystkę.
Przychodzimy do domu, drobna przekąska oraz zapitka i idziemy do sklepu (Wasia, Wiesiek i ja). Kupujemy wódkę, piwo, portwein, koniak i “pamiątki” (papierosy i perfumy). Paragon z liczydła. Wracamy i pijemy. Portwein to czysty jabol 18% za 6 zł. Nawaliłem się nim okropnie, tak że spadłem ze stołka w ziemniaki. Wiesiek i Wasia też nieźle pijani. Powoli schodzą się pozostali. Krzysiek w końcu złowił dzisiaj 2 łososie (kolejne 2 mu spadły). Paweł na pusto. Krzysiek robi doskonały tatar z lipieni. Pijemy dalej (tzn pozostali, bo ja już zastopowałem). Jak zwykle gadamy, jest wesoło – ekipa super. Potem do łóżka.
09.09.2006
Wstaję rano o 7:30. Ostatni dzień. Na dworze zimno, wiatr i leje. Nie ma szans wyjść. Powoli wstają pozostali. Jemy śniadanie (bez chleba, bo się skończył), a ja zmywam cały chlew z 2 dni. Chłopaki znów zaczynają pić. Gadamy, Wasia śpi. Około 9:00 wstaje jest kompletnie skacowany. Po chwili przyjeżdża kierowca wiezdiechoda, żeby nas zabrać na ryby. Tak leje, że umawiamy się, że wyruszymy o 12:00 – może przestanie padać. Dalej w spokojnym tempie prowadzimy rozmowy i oglądamy, co wczoraj nakręcił Krzysiek. Wiesiek, jak zwykle jest duszą towarzystwa. Śmiejemy się do rozpuku. Wiesiek i Krzysiek rezygnują z łowienia – pogoda ich zniechęca. Pozostali ubierają się w nieprzemakalną odzież i pakują się do wiezdiechoda, Ten jest największy ze wszystkich, ale nie ma dla wszystkich normalnego miejsca do siedzenia. Wasia jak zwykle siada na dachu mimo ulewy. Jedziemy. Po około 30-40 minutach docieramy nad rzekę. Są juz tam Litwini. Składmy wędki i po stromej skarpie do wody. Ustawiamy się dosyć blisko jeden drugiego i łowimy. Ja dzisiaj podchodzę do wędkarstwa na luzie – swoje już złowiłem. Dlatego na przemian biorę wędkę łososiową (#8) i lipieniową (#5). Powoli przestaje padać. Zakładam suchą muchę (duży chruścik) na “lipieniówkę” i rzucam. Wokoło spławiają się łososie. Po kilkunastu rzutach moja mucha znika z pola widzenia w niewielkim lejku z głośnym chlapnięciem. Zaczyna się walka. Myślę, że to spory lipień, ale silne odjazdy zaczynają budzić pewne podejrzenia. Co przyciągnę rybę do brzegu, to oddala się w nurt. W końcu ją widzę z bliska – ma ciemny kolor i kropki – to ŁOSOŚ! Chcąc ją wyjąć (jest już zmęczona), przyciągam ją pod nogi. Robię to chyba zbyt energicznie, bo mucha spada, a łosoś dostojnie odpływa. I to dobrze, nie ma niepotrzebnego odhaczania, i męczenia wspaniałej ryby. W sercu i tak zaliczam udany hol, a tak naprawdę osiągnąłem moje marzenie – łosoś na ulubioną suchą muchę.
Łowię dalej, ale na suchą nic już nie chce brać. Zmieniam na mokrą, ale też nic. Idziemy w dół rzeki i po kolei się ustawiamy (po drodze mijamy na pięknej łące słynny “rosyjski stół”). Dałem Wasi parę mokrych much i Wasia próbuje, która będzie najskuteczniejsza. Wyciąga parę lipieni na spidera, a na March Browna łososia. Jura też ma łososia i lipienie na czarną muchę lipieniową. Ja obławiam ładną rynnę, Paweł też, ale nieco niżej. Schodzę powoli w dół rynny i przy kolejnym rzucie, sznur się napręża i czuję opór ryby. Tradycyjna walka: odjażdy, skoki, co zwinę to mi zabiera. W końcu nieco słabnie , przyholowuję go pod nogi. Ostatni raz rusza pyskiem i spokojnie odpływa, pomarańczowy shrimp mieni się na kamieniach u moich stóp. I dobrze, branie było, męska walka była, a teraz niezbyt zmęczony, zwycięski przeciwnik odpływa. Biorę się z powrotem za lipienie. Idę w górę, zakładam nimfę i rzucam. Miejsce słabe, płytko. Mimo to łowię 2 niewielkie lipienie. Wychodzi słońce, błękit nieba i pojawiają sie nasi ulubieńcy: meszki i komary. Jestem zrelaksowany i powoli wracam w kierunku wiezdiechoda. Na dziś było dość emocji. Dzień zrobił się piękny, rzeka jest cudowna, otoczona lasem i łąkami – wszystko jak z retuszowanej pocztówki. Widzę Zdzisia, który pracowicie obławia piękną rynne ze spokojnym nurtem.Złowił już w niej na mokrą muchę kilkanaście lipieni W pobliżu ciągle skacze łosoś. Staję obok i próbuję na suchą. A łosoś skacze. Ponieważ siostra Krzyśka, a córka Zdzisia bierze ślub, więc chcieliby zabrać do Polski łososia. Biorę więc łososiówkę. Kilkanaście precyzyjnych rzutów i łosoś siedzi na końcu sznura. Tym razem bezpiecznie go wyciągam. Jest piękny, ma kolor kropkowanej miedzi i zagięte szczęki. Ten dzień przejdzie do historii. Odkładam łososiówkę i teraz już tylko sucha mucha.
Zdzisiek ciągnie wielkiego lipienia, który spina się parę metrów od nas – mimo to zdążył się objawić w całej okazałości. Nic nie oczkuje, więc będzie ciężko. Staję koło Zdzisia, po kilku minutach chlapnięcie i wyciągam 40 cm lipienia. To jest to co lubię! Zwijam wędki i idę na stanowisko koło wiezdiechoda, tam łowi Jura (a w zasadzie już skończył) i Wasia na krótką nimfę. Staję w pobliżu i na luzie rzucam na suchą muchę. Mija kilkanaście minut i jest lipień. Krótki hol i uwalnam rybę. Na tym kończę, sen się zrealizował. Wracam do wiezdiechoda i składam wędki. Podziwiam rzekę z wysokiej skarpy. Powoli wszyscy się schodzą. Zjadamy trochę czekolady zapijamy koniakiem i ładujemy się do wiezdiechoda. W zasadzie Wasia, Paweł i ja na wiezdiechod. Ruszamy i z góry podziwamy wspaniałe widoki. Około 20:30 docieramy do domu. Chłopaki wszystko wypili, więc trzeba iść do sklepu. Przynoszą wódkę i piwo. Robimy kolację: zupki, tatar i sushi z lipienia. Tatar bez cebuli, bo się skończyła. W końcu, po najedzeniu się “surowizną“, wrzucamy rybę na patelnię. Pijemy wódkę i piwo.
Po kolacji idziemy z Krzyśkiem do bani. Bierzemy z sobą piwo. Pijemy i rozmawiamy. Jest super. Po bani wracamy na tradycyjny “męski” wieczór, a potem pakowanie i spać. Jutro pobudka o 6:00.
10.09.2006
Wstajemy o 6:00. Kończymy pakowanie, zjadamy makaron z tuszonką oraz leczo i pakujemy się na ciężarówkę. Ruszamy. Żal. Po drodze piękne plaże, na niebie niesamowite, kolorowe kompozycje. Robię zdjęcia drogi i stalowo-szarego morza. Taki swoisty Sunset boulevard. Co kilometr w morzu baraszkują foki. Docieramy do Varzugi, łodzią na drugą stronę i czekamy na bus. Otwieramy Sowietskoje Igristoje i opijamy sukces – w sumie padło około 30 łososi. Bus przyjeżdża, załadunek i dalej w drogę. Po 2 godzinach spotykamy Tolę z Transitem, przeładowujemy bagaże i naprzód. Wiesiu markotny, bo boi się niebezpiecznych 3 000 km, które przed nami. W Umbie jesteśmy o 16:00, wysyłamy SMSy i dzwonimy. U rodzin wszystkio w porządku. Pogoda zrobiła się piękna, przed Kandałakszą pokolorowane jesienią wzgórza. Na drodze dojazdowej do miasta, jadący z przeciwka samochód, nagle przed naszą maską skręca do rowu. Zatrzymujemy się, klakson ryczy, kierowcy nic się nie stało, poza tym że jest nawalony jak autobus – wsio normalno. W Kandałakszy jemy pyszny obiad (szaszłyki w gruzińskiej restauracji), robimy zakupy na drogę, tankujemy. Wyruszamy dalej o 20:00 Jedziemy, jedziemy, jedziemy, w samochodzie cisza, większość śpi.
11.09.2006
Tego dnia nie ma.
12.09.2006
Po krótkiej (5 h) nocy w hotelu (po 25 USD za osobę) i śniadanku (po 2,5 USD) Wasia zabiera nas na dworzec. Pociąg o 9:55. Bierzemy od Wasi haczyki dla klienta z Polski, a od Białorusinów kontrabandę bo jedziemy “na pusto” (wódka i papierosy). Wasi gdzieś zginęła wędka (stwierdził to po całkowitym rozpakowaniu busa). Kontrola paszportowa, ostatnie zakupy. W pociągu tłok. Mamy niewielkie opóźnienie. Dojeżdżamy do Kuźnicy. Kontrola paszportowa i celna trwa i trwa, a do odjazdu do Białegostoku zostaje 10 min. Kiedy dochodzi do mnie (jestem pierwszy z naszej grupy), muszę otwierać tubę. Są pytania o jedzenie. Pokazuję wędzonego łososia i salo. Nie wolno tego przewozić, a zwłaszcza salo budzi niechęć celników. Mimo to udaje mi się ich ubłagać. Wychodzę z pociągu, pozbywam się kontrabandy i wsiadam do pociągu do Białegostoku. A chłopaków nie ma. Proszę konduktorkę o chwilę opóźnienia, wreszcie są. Wskakują zdyszani, a za nimi przemytnicy po towar. Szybko wyrzucają torby, ale i tak parę paczek papierosów zostaje po kieszeniach – będą na drogę. Pociąg rusza, po drodze wspominamy wyprawę i planujemy kolejny rok. W Białymstoku żegnamy się, oni samochodem (przez Mińsk, gdzie wysiada Paweł) do Nowego Targu, a Krzysiek z ojcem dalej do Świdnicy, ja pociągiem do Warszawy. Koniec, tym razem, kolejne przed nami …
Powiedzonka Wiesia
Rozmawia dwóch wędkarzy:
-Czterdziestak mi dzisiaj spadł z ręki.
-Jak, Kiedy?
-Dzisaj z rana przy sikaniu.
-Mały był?
-Jaki mały, mały to jest od kolan.
Przychodzi wędkarz muchowy nad rzekę, gdzie łowią inni wędkarze i woła:.
-Cześć sportowcy
-Jacy sportowcy? – pytają
-Koszykarze
Na wał nad zalewem wchodzi 2 wędkarzy:
-Ale ludzi.
-Zobacz same łokcie
-Jakie łokcie?
-No łokieć przy łokciu, że nie da się przecisnąć
-Do czego to służy, przed chwilą był taki mały, a teraz jest taki duży.
-Jak 40 stka mija torba dłuższa niż fuzyja
Reszty niestety nie dało się opublikować………..
Resztę zdjęć znajdziecie w galerii
Koniec